Wydawnictwo NieZwykłe
PREMIERA: 8.05.2019 r.
Zapraszam do przedpremierowego zapoznania się z trzema pierwszymi rozdziałami tej niezwykłej książki :) U mnie rozdział drugi, poprzedni znajdziecie u Ewy, a kolejny u Agnieszki. Zapraszam!
ROZDZIAŁ II
Leżała
bez ruchu, sparaliżowana szokiem. Z ust mężczyzny nie wydobyły
się już żadne inne słowa, oczy miał wciąż zaciśnięte. Nadal
panowała noc. Kobieta dalej leżała obok rannego, kimkolwiek był.
Jego pierś unosiła się w rytm oddechu, teraz już wyraźniejszego.
Już go uratowała, ale co go mogło czekać? Próbowała przekonywać
sama siebie, że naprawdę był on Wernerem Grafem. Niby jakim cudem?
Który oficer Luftwaffe krzyczałby przez sen po angielsku? W żadnym
razie nie znała biegle tego języka, ale znała gładki rytm
angielskich wyrazów, nietrudno było je rozpoznać. Co to za
człowiek i co by się z nim stało, gdyby przekazała go policji?
Oznaczałoby to wydanie go w ręce Gestapo. Miał na sobie mundur
Luftwaffe. Jeśli był Brytyjczykiem lub Amerykaninem, nie ulegało
wątpliwości, że zostałby potraktowany jako szpieg i rozstrzelany.
Wolałaby umrzeć niż przyłożyć rękę do gestapowskich rządów
terroru. A więc co powinna zrobić?
Podniosła
się z jego ciała i niepewnie wypełzła ze śnieżnej jamy.
Lodowate powietrze kąsało jej odsłoniętą twarz i wydawało się
niemal płynne, gdy je wciągała do płuc. Śnieg przestał padać.
Chmury,
uprzątnięte
jak zabrudzony obrus, odsłoniły gwiazdy płonące na atramentowej
czerni nieba. Wiatr złagodniał do delikatnego łaskotania na
gałęziach drzew. Wszystko inne pozostawało nieruchome. Co by się
stało, gdyby go zostawiła? Czy w ogóle wybudziłby się ze snu?
Czy po odzyskaniu przytomności zdołałby choćby wydostać się z
jamy? Pole, przez które go przywlekła, było już wygładzone,
piękne. Każdy mógłby przejść obok kryjówki i nawet się nie
zorientować, że tam siedzieli. Ale nadchodził poranek. Byli tu
odizolowani. W tym miejscu rzadko spotykało się ludzi, ale nie było
to niemożliwością. Kobieta szacowała, że zostały jej co
najmniej trzy godziny, zanim niskie zimowe słońce wypełznie nad
horyzont, by oświetlić las – tylko trzy godziny, nim ktoś zdoła
ich dostrzec. Może się na nich, brnących z wysiłkiem przez
śniegi, natknąć narciarz biegowy, a wtedy nie będzie już do niej
należeć moc decydowania o czymkolwiek. Nieznajomy wpadnie w ręce
gestapowców przy jednomyślności obcych. Zawsze łatwiej było
stanąć po stronie Gestapo – za to obywatel dostałby nagrodę, a
za sprzeciw zostałby wtrącony do więzienia. Nadprzyrodzonej siły
wymagało niewykonanie ich poleceń. Na tym polegał geniusz
nazistowskiego systemu: postępowanie w sposób przyzwoity wymagało
wprost niewyobrażalnego męstwa. Niedoniesienie na własnych
sąsiadów było równie niebezpieczne jak działalność aspołeczna,
którą tak bardzo interesowało się Gestapo. Znaczyło to, że
wszędzie mieli szpiegów. Znaczyło, że „niemieckie spojrzenie”
– szybki, ukradkowy
rzut
oka, by się upewnić, że nikt nie patrzy – stanowiło obecnie
część codziennego życia.
Do
kobiety powróciło widmo
wcześniejszych
zamiarów. Spodziewała się, że nazajutrz odnajdą jej ciało, tego
właśnie chciała. Mogłaby się zapuścić w głąb lasu, gdzie
nikt by na nią nie natrafił przez wiele miesięcy, aż ciało
odpadłoby
od
kości, przyszłym znalazcom pozostawiając jedynie biały szkielet.
Teraz chyba nie miała innego wyjścia niż porzucić te plany, a
zamiast tego pomóc mężczyźnie. Pozostawienie go w jamie
oznaczałoby dla niego śmierć. Wydanie go władzom – tak samo.
W dodatku musiałaby żyć ze świadomością, że przyłożyła
rękę do wprowadzania w życie wypaczonej woli Gestapo i reżimu,
któremu służyło. Jeśli zaczeka do świtu, może spotkać kogoś,
kto wymusi na niej jakieś działanie, a wtedy ranny umrze, a ona
zapewne razem z nim. Wydawało się, że w ogóle nie istniał żaden
wybór.
Śnieg
zasypał ślady, które pozostawiła, docierając w to miejsce, ale
te wzgórza i łąki, zaśnieżone czy nie, były jej znajome.
Ruszyła w drogę powrotną do chaty. Zajmie jej to ponad godzinę,
tyle samo powrót do rannego. Szpieg czy zbiegły jeniec? Ale jeżeli
jeniec, to czemu miałby skakać z samolotu nad terytorium Rzeszy?
Może jego maszynę zestrzelili albo zdarzyła się jakaś awaria,
zmuszając go do ewakuacji. Bo inaczej skąd miałby się tu wziąć,
w samym środku gór? Fryburg leżał tylko około piętnastu
kilometrów stąd. Może zwiało go z kursu. Ale przecież idąc w tę
stronę, nie słyszała samolotu ani nie widziała na niebie ognia
artylerii przeciwlotniczej. Naloty bombowe stawały się coraz
częstsze, nawet tutaj. Myśli o spadających bombach przyniosły ze
sobą wspomnienie o ojcu. Zaraz potem wrócił ten sam ból, który
wygnał kobietę w to miejsce, z jego rewolwerem w kieszeni, lecz
pamięć o nieznajomym w śnieżnej jamie kazała jej wrócić
myślami do teraźniejszości i stawiać jedną stopę przed drugą.
Zeszła
w dół wzgórza, na którym znalazła mężczyznę, tą samą drogą,
którą przyszła. Już wkrótce nie widziała ani jamy, ani drzewa,
pod którym ją wykopała.
– Spróbuj
nie martwić się rzeczami, na które nie masz wpływu –
powiedziała na głos.
Dobrze
było słyszeć własne myśli, czuła się prawie tak, jakby ktoś
jeszcze z nią tu był i nie zabierała się samotnie do ratowania
życia rannego.
– Co
ty wyprawiasz? – powiedziała. – Dlaczego zadajesz się z
nieznajomym mężczyzną? – Słowa te brzmiały, jakby wypowiadał
je ktoś inny.
Była
już bliska wyczerpania, gdy chata pojawiła się w polu widzenia.
Drzwi nie były zamknięte na klucz, otworzyła je pchnięciem. Nie
spodziewała się, że jeszcze tu wróci, ale pozostawiła dom w
stanie nieskazitelnej czystości – w prezencie dla tych,
którzy go znajdą. Wchodząc, zdjęła rakiety śnieżne i zostawiła
przy drzwiach. Ściągnęła rękawiczki, po czym zaczęła zmagać
się niezdarnie z zapałkami na pobliskim stoliku. Pokój zajaśniał
od zapalonej przez nią świecy i przelotnie dostrzegła siebie w
lustrze, nim oderwała spojrzenie. Nie miała ochoty patrzeć w twarz
własnemu odbiciu. W kominku leżały wygasłe węgle ostatniej nocy.
Drewno było za domem. To będzie do zrobienia później. Przeszła
przez korytarz do części mieszkalnej i znalazła butelkę brandy,
którą wepchnęła do kieszeni płaszcza. Złapała się oburącz za
głowę, szukając w zakamarkach umysłu innych rzeczy, które
mogłyby się jej przydać, gdy będzie tu wracała z rannym. Już
samotna wędrówka była dość męcząca. Zaczęła się
zastanawiać, czy to w ogóle możliwe. Miała ochotę
usiąść
i zamknąć oczy, żeby choć na chwilę odpocząć.
Nalała
sobie filiżankę wody i wychyliła w parę sekund. Odłożyła
naczynie, włożyła do kieszeni kuchenny nóż. Drzwi do sypialni, w
której spała ostatniej nocy, były uchylone, łóżko nieposłane,
pościel
złożona
w schludną stertę u jego końca. Łóżko było niewyobrażalnym
luksusem, w tej chwili nie pragnęła nic więcej. Ale wiedziała, co
oznaczałby jej odpoczynek dla mężczyzny w śniegu. Zamknęła
drzwi sypialni, wyszła tylnym wejściem i znów zapuściła się w
noc. Drwa zebrane w poprzednim tygodniu leżały nietknięte,
obsypane lekką powłoką śniegu, którą wiatr naniósł pod
zadaszenie na opał. Dostrzegła sanie, na których przyciągnęła
drewno z lasu. Były solidne, z pewnością udźwignęłyby ciężar
mężczyzny. Przeciągnęła je wzdłuż bocznej ściany domu, po
czym wróciła do środka.
Na
ścianie zegar z kukułką wybił piątą rano. Wynurzyła się zeń
pięciocentymetrowa figurka mężczyzny i pięć razy uderzyła
młotkiem w dzwonek. Fredi, jej brat, uwielbiał ten zegar. Tylko
przez wzgląd na radość, jaką sprawiało mu to głupie urządzenie,
jeszcze go nie rozwaliła. Wszystko, co on kochał, wszystko, czego
kiedykolwiek dotknął, było dziś na wagę złota.
– Fredi
– odezwała się, gdy człowieczek zniknął w środku zegara. –
Widzisz, co robię, prawda? Potrzebuję twojej pomocy. Muszę cię
czuć przy sobie. Bez ciebie nie dam rady.
Od
miesięcy nie wymawiała na głos jego imienia, nie pozwalała
sobie
na to. To było dla niej za wiele. Najlepiej było zapomnieć –
puścić przeszłość w niepamięć, by lepiej radzić sobie
z cierpieniem. Ale teraz go potrzebowała, musiała znów poczuć
miłość. Próbowała przypomnieć sobie uczucie miłości,
usiłowała dobyć ją z głębi siebie, tak jak czerpie się
drogocenną wodę z pustynnej studni. Zacisnęła dłoń w pięść,
wzięła głęboki oddech i otworzyła frontowe drzwi.
Wiatr
ucichł. Powietrze było spokojne jak sama śmierć. Kobieta złapała
za sznurek przytwierdzony do przedniej części sań i ruszyła przez
śniegi. Ślady jej stóp były wciąż widoczne i do następnego
opadu miały takie pozostać. Każdy mógłby pójść jej śladem.
Koc mroku skryje ją i rannego jeszcze przez kilka godzin, ale potem
staną się widoczni dla każdego porannego spacerowicza. Jakie wtedy
znajdzie wytłumaczenie dla ciągnięcia na saniach po śniegu
wyczerpanego lotnika Luftwaffe? Pomyśli o kłamstwach, gdy będzie
ich potrzebować. Na razie liczyło się tylko stawianie nogi za
nogą.
Lęk,
że zastanie mężczyznę martwego, nękał ją przez całą drogę
powrotną. A co, jeżeli Gestapo było na jego tropie? Co, jeśli
widzieli jego spadochron, ale śnieżyca nie pozwoliła im go
aresztować? W takiej sytuacji teraz na pewno zmierzaliby już na
pole. Powróciły do niej okrutne wspomnienia: przesłuchania, cele
więzienne, zimne, szare oczy przesłuchującego ją gestapowca. Ulga
przyszła dopiero wtedy, gdy kobieta zobaczyła pole. Naglący
problem uniknięcia rozpoznania zagłuszał jej myśli.
Pole
było równie puste, jak wtedy, gdy je opuściła. Nadstawiła uszu.
Żadnego dźwięku. Cisza nocy była wymowna. Drzewa stały
nieruchomo, śnieg leżał gęsty i ciężki. Odczekała dwie minuty,
aż dotarło do niej, że traci czas. Nikt nie widział rannego, ale
zobaczy, jeśli ona nie zacznie szybko działać. Wyjrzała zza
drzewa,
za którym się kryła, i ruszyła przez pole ku śnieżnej jamie.
Spostrzegłszy, że wejście było już wąskie tylko na kilkanaście
centymetrów, uklękła i je poszerzyła. Mężczyzna wciąż leżał
na śpiworze, który wyjęła z jego plecaka, pierś wciąż unosiła
się od oddechu. Nadal był nieprzytomny.
– Hej!
– powiedziała. – Nie śpi pan? Słyszy mnie pan?
Jej
głos zdawał się odbijać echem w pustce nocy. Mężczyzna się nie
poruszył. Sięgnęła w dół i szturchnęła go w ramię – wciąż
bezskutecznie. Słońce niedługo wzejdzie. Trzeba to zrobić
natychmiast. Chwyciła nylonowe linki spadochronu i pociągnęła, aż
napięły się pod ciężarem rannego, wbiła stopy w śnieg i z
wysiłkiem pociągnęła. Stopniowo ciało mężczyzny zaczęło
sunąć w górę pochylni, wypełzając ze śnieżnej jamy. Kobieta
runęła obok, ciężko chwytała powietrze, serce jej waliło. Ranny
był na zewnątrz. Pozostało tylko wciągnąć go na sanie i
przeciągnąć trzy kilometry do chaty. To wszystko.
Leżała
na śniegu, wpatrzona w błyskające gwiazdy. Wyczerpanie dawało o
sobie znać – pragnienie snu było przytłaczające. Nie byłoby
nic wspanialszego niż mu się poddać, zamykając oczy. Ciało miała
obolałe, barki i ramiona wciąż ją paliły po wyciąganiu
mężczyzny z jamy. Ale musiała próbować dalej. Zatrzymanie się w
tym momencie oznaczało klęskę. Nie mogła na to pozwolić. Sanie
były długie na metr dwadzieścia, mężczyzna – na prawie dwa
metry. Gdyby nie złamane nogi, ciągnęłaby go za sobą,
pozwalając, by kończyny wlekły mu się po śniegu. Nie mogła
przecież pozwolić, aby to głowa zwisała mu poza krawędź sań,
nieprawdaż? Ustawiła sanie równolegle do jego ciała. To była dla
niego jedyna szansa. Skoro nogi muszą się wlec, niech już tak
będzie. Może istniał sposób, żeby złagodzić jego cierpienia.
Plecak
wciąż leżał w śnieżnej jamie, kobieta weszła do środka, by go
wyciągnąć. Lina, którą wcześniej widziała, spoczywała
zwinięta na dnie. Wyciągnęła ją. Była za długa, ale kobieta
przyniosła z domu nóż. Ucięła sześć kawałków po około pół
metra każdy. Miało to zająć kilka minut, więc wyjęła z
kieszeni brandy, po czym sięgnęła w dół, by otworzyć rannemu
usta i wlać do nich alkohol. Najpierw wypluł z parsknięciem, ale
potem uniosła jego głowę i z zadowoleniem stwierdziła, że
przynajmniej trochę przełknął. Sama też się napiła, czując,
jak ciepło promieniuje w dół aż do żołądka.
Dwie
czy trzy minuty zajęło jej znalezienie kilku solidnych gałęzi o
grubości około dziesięciu centymetrów. Rzuciła je na ziemię
obok lotnika, przygotowując najtrudniejszą część roboty. Zdjęła
rękawice. Zimno atakowało jej dłonie, ale nie zwracała uwagi na
ból, skupiając się na tym, co było do zrobienia.
Położyła
dłoń na lewej kostce mężczyzny, a drugą wsunęła do nogawki,
obmacując kość. Złamanie znajdowało się kilkanaście
centymetrów poniżej kolana. Najlepiej byłoby nastawić kość od
razu po znalezieniu rannego, jednak wtedy miała pilniejsze sprawy do
załatwienia. Mężczyzna skrzywił się pod jej dotykiem, ale
kontynuowała, nastawiając mu kość pod skórą. Powolnym, lecz
mocnym ruchem pociągnęła dolną część goleni. Kość wróciła
na swoje miejsce, a kobieta wzięła dwie gałęzie i za pomocą
kawałków liny przywiązała je po bokach nogi. Kończyna była
nastawiona i unieruchomiona, przynajmniej dopóki lina trzymała.
Kobieta znów sprawdziła sznury. Były ciasno zaciśnięte. W tych
warunkach nie mogła oczekiwać lepszego efektu. Teraz musiała
powtórzyć to samo z prawą nogą. Znów sięgnęła pod nogawkę,
po omacku szukając kości. Tym razem złamanie zdawało się mniej
poważne. Nastawiła kość i przywiązała gałęzie po obu stronach
nogi.
Przez
kilka sekund stała w bezruchu.
– Kim
jesteś? – wyszeptała.
Czekała
chwilę, jakby mężczyzna miał usiąść i odpowiedzieć. Ale z
jego ust nie dobywał się żaden dźwięk, tylko wiatr jęczał,
znów zaczynając wirować wokół nich obojga. Było najpewniej
przed siódmą, nie mieli czasu do stracenia. Zarzuciła na grzbiet
plecak rannego i wyswobodziła go ze spadochronu – ten spełnił
już swoje zadanie. Samego spadochronu zostawić nie mogła: mógłby
zaczepić o ziemię, był ciężki, ludzi rozstrzeliwano za lżejsze
przewinienia. Nawet jeśli nieznajomego nie szukało Gestapo, to
znalezienie w tym miejscu spadochronu mogłoby wzbudzić w kimś
pytania, które doprowadziłyby go do rannego. Kobieta mogła
zaryzykować zabranie czaszy ze sobą. Gdyby dali się złapać, to i
tak nie wykręciłaby się żadnym wyjaśnieniem, ze spadochronem czy
bez. Zwinęła go najlepiej, jak umiała, zmieniając w poręczny
nylonowy tobołek, który położyła na rannym. Podniosła resztę
liny – około sześciu metrów – i owinęła wokół sań,
przywiązując do nich mężczyznę, a do jego piersi spadochron.
Mocno zacisnęła linę, pozostawiając jednak rannemu dość
przestrzeni, by mógł oddychać. Byli już gotowi.
Chwyciła
powróz z przodu sań i pociągnęła. Zaczęły sunąć po gładkiej
powierzchni śniegu i oboje ruszyli w drogę. Pierwsze kilkaset
metrów
było
stosunkowo łatwe, przemierzali zaśnieżoną łąkę, ale najkrótsza
droga do domu wiązała się z pokonaniem kawałka lasu i
zamarzniętego strumienia. To nie było możliwe, gdy ciągnęła
mężczyznę za sobą. Musiała trzymać się szlaku, co zwiększało
ryzyko spotkania kogoś. Zastanawiała się, kto by to mógł być, i
dumała o braku zaufania, jaki powstał wśród Niemców za sprawą
nazistów. Rewolwer znów ciążył jej w kieszeni. Zapomniała
wyciągnąć go z płaszcza.
Na
każdy łatwy zjazd przypadała kolejna wędrówka pod górę, a na
samym końcu tej wyprawy czekała ją stroma wspinaczka do chaty.
Wtedy akurat będzie najsłabsza. Podążała przed siebie, choć
mięśnie zaczynały ją zawodzić. Czuła, jak uchodziły z niej
siły. Jej oddechy stawały się coraz głębsze i wyraźniejsze. Na
odsłoniętej skórze zaczął zamarzać pot. Wiedziała, jakie to
niebezpieczne, że może prowadzić do odmrożeń, ale nie ustawała.
Nie można było się zatrzymać. Brnęła dalej, gdy słońce
wyjrzało znad horyzontu. W jego nadejściu nie było radości,
brzask nie przynosił ulgi. Do chaty zostało jej półtora
kilometra, a peleryna nocy rozwiewała się z sekundy na sekundę.
*
Z
przodu dobiegł ją odgłos kroków. Z początku trudno było się
zorientować, skąd dochodził. Z galopującym tętnem stanęła w
bezruchu. Uszy miała dostrojone do ciszy, więc mogła wyraźnie
rozróżnić szelest kroków zbliżających się tym szlakiem.
Obejrzała się na mężczyznę na saniach. Trudno było stwierdzić,
ile czasu im zostało, ale wątpiła, żeby więcej niż minuta.
Przed sobą mieli zakręt, co oznaczało, że gdy zobaczy
nadchodzącego człowieka, będzie już za późno. Ściągnęła
sanie z drogi poza linię drzew. Ukryła rannego najlepiej, jak
umiała, przykrywając paroma luźnymi gałęziami. Ślady
pozostawione na samej ścieżce wciąż pozostawały widoczne. Każdy
by zobaczył, w którym miejscu się kończą. Przycisnęła dłoń
do ust, by stłumić szmer własnego oddechu.
Minuta
wlokła się w nieskończoność, kroki stawały się coraz
głośniejsze. W polu widzenia pojawiła się sylwetka. Kobieta ją
rozpoznała i pokręciła głową, prawie wybuchając śmiechem. To
był pan Berkel, ojciec jej byłego chłopaka. Nie miała cienia
wątpliwości,
że
on by na nią doniósł. Daniel służył w Gestapo. Nic nie
sprawiłoby panu Berkelowi większej przyjemności. Znajdował się
już o jakieś dwadzieścia metrów, przechadzał się szlakiem z
laską w ręku. Całe lata minęły, od kiedy z nim rozmawiała –
wtedy jeszcze z Danielem byli parą. Był gburem pozbawionym cienia
wdzięku czy subtelności. Mieszkał niedaleko. Poranne spacery miał
najwyraźniej w zwyczaju.
Był
to zażywny mężczyzna, dobrze po sześćdziesiątce. Dłoń kobiety
sięgnęła do rewolweru w kieszeni. Co była gotowa uczynić, by
chronić człowieka, którego spotkała ledwie przed paroma godzinami
i z którym nawet nigdy nie rozmawiała? Najpewniej nie znała nawet
jego prawdziwego nazwiska. Widok pana Berkela przypomniał jej jasno
wizje zła, które pochłonęło jej ojczyznę. Zwróciła wzrok ku
mężczyźnie na saniach i poczuła każdy okruch nadziei, jaki w
niej został. Nieznajomy już uratował jej życie, tak jak ona
ocaliła jego.
Berkel
przystanął na ścieżce o jakieś sześć metrów od ich kryjówki.
Odchylił się, rozprostowując krzyż, po czym wyjął z kieszeni
papierosa. Włożył go do ust, potarł zapałkę i zaciągnął się
dymem. Z miejsca, w którym siedziała, kobieta prawie rozróżniała
rysy jego twarzy. Oczy jakby mu się skupiały, wreszcie ruszył z
miejsca, choć teraz już szedł wolniej, wpatrzony w drogę.
Rozglądał się w prawo i w lewo, kilka metrów od miejsca, gdzie
się kryli. Zatrzymał się, a wtedy serce kobiety też prawie
stanęło. Palec trzymała na spuście. Czuła gotowość. Była
gotowa wyciągnąć broń na człowieka, którego znała przez
większość życia, by bronić mężczyznę poznanego zaledwie przed
paroma godzinami. Gdzie ukryłaby ciało? Musiała zadbać, żeby nie
było takiej potrzeby. Pan Berkel pokręcił głową i ruszył przed
siebie. Minąwszy ich kryjówkę, szedł dalej, najwyraźniej
nieświadom ich obecności.
Odczekała
pięć minut, zanim wystawiła głowę w kierunku drogi. Łzy stanęły
jej w oczach, gdy owładnęło nią napięcie. Chwyciła powróz sań
i z wysiłkiem zmusiła obolałe dłonie, by wyciągnęły mężczyznę
z powrotem na szlak. Słońce jasno świeciło na rześkim,
błękitnym
niebie, oświetlając piękno, jakie stworzyły śniegi poprzedniej
nocy. Warstwa bieli była dziewicza, nie licząc śladu
pozostawionego przez Berkela. Kobieta znów zaczęła ciągnąć
rannego przed siebie, a jej myśli ponownie skupiły się na
sprowadzeniu go żywcem do chaty.
Tego
ranka nie było już innych spacerowiczów. Przestała trzymać dłoń
na rewolwerze w kieszeni i użyła jej do ciągnięcia sań. Z
jej umysłu zniknęły wszelkie myśli, jedyną rzeczą, którą była
w stanie sobie wyobrażać, stał się powrót do chaty. Nic innego w
tej chwili się nie liczyło. To był jedyny sens istnienia świata.
Jeden bolesny krok następował za drugim, aż w polu widzenia
pojawiło się ostatnie wzgórze. Kobieta nie zaznała innego
odpoczynku niż ten wymuszony nadejściem pana Berkela, ale teraz
przysiadła, odzyskując oddech przed ostatecznym wysiłkiem.
Przebyła już daleką drogę. Teraz pozostało już tylko jedno
wzgórze, a na jego szczycie dom krył w sobie obietnicę jedzenia,
wody, proszków przeciwbólowych i, co najważniejsze, snu.
Przyjrzała
się rannemu.
– Jesteśmy
prawie w domu. Jeszcze tylko kawałek.
Mięśnie
nóg prawie odmówiły jej posłuszeństwa, ale przezwyciężyła ból
i słabość. Wstała, wysoka i wyprostowana, chwytając powróz
przytroczony do sań. Ciągnęła, wytężała się i pociła, aż
wreszcie dotarła do domu.
Z
trudem łapiąc oddech, dotknęła drzwi frontowych i otworzyła je
pchnięciem. Wciągnęła sanie do środka, pozostawiając za sobą
ślad śniegu i błota, który będzie musiała później posprzątać.
Ranny
był tu, wewnątrz chaty. Wydawało jej się, że to cud. Zaciągnęła
go do salonu i pozostawiła na wprost popiołów
minionej
nocy. Drewna było akurat tyle, żeby znowu napalić – poświęciła
na to kilka minut. Kapelusz i płaszcz wydawały się jak druga
skóra, wyłuskała się z nich. Poszła do kuchni, gdzie przełknęła
kilka filiżanek wody, zanim wróciła do mężczyzny. Przytknęła
filiżankę do jego warg, kapiąc wodą do ust. Udało mu się trochę
przełknąć. Był brudnym, śmierdzącym straszydłem i miał
połamane nogi, ale żył i tyle na razie wystarczyło. Zostawiła go
tak przed paleniskiem, nieprzytomnego, lecz bezpiecznego. Poszła do
sypialni, ściągnęła ubranie i zasnęła natychmiast, gdy tylko
jej twarz dotknęła poduszki.
Za możliwość udostępnienia rozdziałów dziękuję
Rozdziały te zachęciły mnie do sięgnięcia po pełnowymiarową książkę. 😊
OdpowiedzUsuń